Tuesday, November 24, 2009

Malaysia, here I am :)
















(zachód słońca 24.11.2009 nad Cieśniną Johor - w tle Causeway - grobla łącząca Malezję z Singapurem)

22 godziny po opuszczeniu domu dotarłem do Johor Bahru. Wreszcie. Boże, jakbym wiedział wcześniej, że ta Malezja jest tak daleko nigdy bym się tutaj nie wybrał... ;) Żarty na bok. Pierwszy etap podróży z Poznania do Monachium był równocześnie moim pierwszym lotem w życiu... Przeżyłem, ale miałem  wrażenie, że nie dolecimy. Rzucało w pionie i poziomie - także równocześnie. Czułem się jak na karuzeli jednak bez pewności że zaraz będę mógł wysiąść. Niezły początek, co? Było tam jednak też jedno pozytywne doświadczenie. Gdy wcisnęło mnie w fotel przy starcie nie czułem się źle, gdyż moim oczom szybko ukazał się śliczny obrazek - Poznań nocą w godzinie szczytu - oświetlone ulice i sznurki samochodów.
Mimo turbulecji dolecieliśmy do Monachium punktualnie. Po przejściu kontroli paszportowej znalazłem się w baaardzo długim holu z bramkami. Miałem dwie godziny do boardingu, ale samolot już czekał.
O 20:50 wszedłem na pokład, a tu pierwsze zaskoczenie: wąskie siedzenia i niedużo szersze przejścia. Drugie zaskoczenie już lepsze - samolot był zapełniony w 40%. Siedziałem na miejscu 29D przy lewym przejściu, po prawej stronie nie było nikogo, więc teoretycznie mogłem się na nim rozłożyć, niestety na wiele się to nie zdało. Dwa wąskie siedzenia to ciągle za mało, by się wyspać. Ta noc w samolocie przejdzie do najgorszych w moim życiu. Budziłem się średnio co 30-45 minut, by napić się wody, sprawdzić godzinę i uświadomić sobie, że do celu jeszcze strasznie daleko. Na dodatek ok. 2:00 w nocy naszego czasu jakaś nie mogąca zasnąć pasażerka podniosła zasłonę i zrobiło się jasno jak w dzień... Ostatnie półtora godziny trochę rzucało, a mój brzuszek i jelita słabo radziły sobie z trawieniem kolacji - kuraczaka z ryżem i jakimiś żółtymi kawałkami. Na dodatek na śniadanie dostałem jajecznicę ze szpinakiem, której nawet nie tknąłem zadowalając się bułeczką z dżemem. Na szczęście jakoś przetrwałem. Przeszedłem kontrolę paszportową, poczekałem na walizkę, a przy wyjściu czekał na mnie Michael z zawodnikiem z Australii. W godzinkę dojechaliśmy do hotelu. Po drodze mijały nas niezliczone ilości Malezyjczyków wracających na motorach (motorynkach) do Malezji. Na dojezdzie do przejścia granicznego na causeway zobaczylem długi na kilkaset metrów sznurek motocykli w 3-4 rzędach czekających na przejazd przez granicę - szalony widok.
Dotarłem do hotelu, nadal nie wymieniłem pieniędzy, mam tylko 100 ringgitów z Poznania. Jutro wybiorę się na miasto w poszukiwaniu kantoru, albo wymienię kasę w hotelu. Na szczescie mam darmowe wifi w pokoju. Za drzwiami słyszę Malezyjczyka spiewającego "I just call to say I love you". Apropos dzwonienia - telefon do domu kosztuje w Playu 7 zł/minutę.
Dobra, muszę się zbierać, bo uświadomiłem sobie że przez ostatnie 24 godziny zjadłem ledwo 6 bułek i szczyptę ryżu. A co do zespołu który gra na 5 piętrze, to wg informacji Helen, będzie tak sobei gral do 1 rano. Trzymam za nich kciuki, jesli uda im się utrzymać mnei w stanie czuwania, skasuję sobei jet-lag'a. Oby.
Słówko na temat powietrza - jest potwornie duszno - wszędzkie czuje wilgoć i ciepło ciepło ciepło. Okna oczywiście otworzyć się nie da. Dobra ide sobie coś zjeść. Jutro kupie i wysle kartki - jak jakies znajde...
Pozdrowienia dla czytaczy.

No comments: